Norwegia to nie tylko wspaniałe, malownicze krajobrazy - fiordy, dzika przyroda, tysiące osady rozłożone pomiędzy wodą a skałami. To nie tylko piękny, czysty kraj. Norwegia to też ogromny, bajkowy, zimny podwodny świat pełen życia.
Czwarta rano! Dzwoni telefon. Koniec spania!!! Głos Krzyśka był bezlitosny...Przywitanie
i szybkie pakowanie się do auta. Jedziemy. Prom z Sassnitz mamy na 13:00, a po drodze musimy jeszcze zabrać jednego dżentelmena. W myślach jeszcze wyliczanka: płetwy, maska, fajka, kusze, nóż, balast, pianka, skarpety, rękawice, floatka, boja ...
Grupa zgranych i doświadczonych polskich łowców podwodnych nad Morzem Norweskim w miejscowości Sveggen.
Nasz plan zakładał dwa noclegi w namiotach, przy słynnej Trasie Atlantyckiej i tydzień w domku, w fiordzie, z wynajętą łodzią. Do promu droga minęła ekspresowo. Do tankowanie auta pod korek i już wjeżdżamy na "wielką łódkę". Sama przeprawa to tylko 4h płynięcia, podczas których wielu z nas uciął sobie drzemkę, a niektórzy podziwiali piękne klify Sassnitz. Z Trelleborga ruszamy w dalszą podróż. Monotonna jazda autem dłuży się niesamowicie, nawet pomimo wzorowego towarzystwa. Na piękne widoki Norwegi nie ma co liczyć ze względu na nieciekawą pogodę - deszcz, mgłę i chociaż zmierzamy w stronę słońce, to ostatecznie nie za dużo go widać.
Łowiectwo podwodne w wydaniu norweskim to sport ekstremalny. Ocean nie wybacza słabości i nieprzygotowania. Dla doświadczonych i sprawnych podwodnych łowców to wspaniałe miejsce na ziemi. Pozwala na rozkoszowanie się surowym, przepięknym królestwem Neptuna i daje możliwość obfitego czerpania z jego oceanicznej spiżarni.
Dojechaliśmy! Pierwszy postój z noclegiem i to nie byle gdzie, bo przy samej Atlanterhavsveien, gdzie kręcono sceny do nowego Bonda. To co mi się spodobało, to to, że w Norwegii wszędzie można biwakować! Rozkładamy namioty, dmuchamy materace i bojki. Pierwsze wejście do wody. Wchodziłem tyko ja i Krzysiek, reszta załogi zdecydowała nam dopingować i powędkować z mostu. To, co mnie od razu zaskoczyło, to prąd, który albo ciągnie cię w głąb fiordu, albo w Atlantyk. I trzeba się sporo namachać, aby utrzymać się nad miejscówką. Druga rzecz, to fale i ich amplituda, a do tego ich wysokość. W takich warunkach, bez dobrego "pływadełka" z wysoką anteną z flagą, nie ma co się wybierać w morze. Mój ponton Epsealon PATROL, pomimo swoich gabarytów, super wyporności i jaskrawego czerwonego koloru na odcinku 25m znikał mi z oczu nie raz, i to pomimo flagi zawieszonej powyżej 1 m ponad boję. Boja wbrew pozorom jest równie istotna, co kusza, czy inne łowieckie akcesoria, o czym na tej wyprawie przekonałem się nie raz. Na swojej "jednostce łowcy" miałem schowany termos z gorącą herbatą, zapasową kuszę i pilnik do metalu. Nie połapałem za dużo, ale i Krzyś nie połapał za wiele. Za to nasi kompani z mostu złowili na wędkę mnóstwo seii. Drugiego dnia nie wszedłem do wody. Pokonała mnie pogoda. Za to Krzysiek nie wymiękł i dzielnie ruszył na łowy. Złapał czarniaka, którego wraz ze złowionymi sejami z poprzedniego dnia usmażyliśmy sobie na obiad. Nie było by w tym nić dziwnego, gdyby nie to, że aura wygoniła nas pod most. I tak, o to pierwszą norweską rybkę, jadłem pod filarami Trasy Atlantyckiej.
Norwegia – to kraj oszczędny w ciepły klimat i rozwlekłe prawo. Przepisy dotyczących łowiectwa podwodnego są proste i jasne.
Pierwsza noc pod namiotem była wesoła. Padał deszcz, wiał bardzo silny wiatr, namiot przeciekał tylko trochę, z materaca zeszło powietrze, no i spadł… śnieg. Czyli wszystkie kataklizmy kempingowe naraz. Było tak wietrznie i zimno, że wodę na herbatę gotowaliśmy w aucie. Druga „noc” była już przyjemniejsza, chociażby ze względu na to, że udało nam się częściowo zakleić dziurę w materacu. Co do nocy, to pierwszy raz spotkałem się ze zjawiskiem "białych nocy". W tym okresie słońce w Norwegii prawie nie zachodzi. Kolejna noc okazała się łaskawa i wstaliśmy w miarę wypoczęci. Korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody, od razu zaczęliśmy zwijać obozowisko. Gorąca herbata i w drogę do naszego ciepłego i przytulnego mieszkanka, które miało nas gościć przez następne 7 dni. Nasz domek bardzo mnie urzekł i to nie dlatego, że w końcu mieliśmy dostęp do gorącego prysznica, ale z racji jego malowniczego położenia nad samym fiordem. Był to drewniany domek posadowiony na palach. Z tarasu łapaliśmy ryby, mieliśmy własny pływający pomost z łodzią i stanowiskiem do czyszczenia ryb oraz pomieszczenie gospodarcze do trzymania sprzętu.
W norweskim morzu nie potrzeba uzyskiwać żadnych zezwoleń na połów ryb kuszą. W przypadku polowania z kuszą nie należy tylko strzelać do ryb takich jak: łosoś, pstrąg potokowy i węgorz oraz trzeba respektować wymiary ochronne. Zabroniony jest bezwzględnie połów homarów pod wodą.
Z okien widok na Atlantyk. Po prostu bajka!!! Drugiego dnia ruszyliśmy na łowy. Czasy wejścia do wody były ściśle podyktowane pływami. To było jedne z trudniejszych polowań, jakich doświadczyłem w Norwegii. Po 1,5 godziny miałem dość wszystkiego. Dwumetrowe fale wciąż ciskały mną jak łupinką i pomimo postrzelanych ryb, masy widzeń, jedno na czym mi wtedy zależało, to dostać się na łódź za wszelką cenę i postawić nogę na stałym lądzie. Kiedy udało mi się wejść na naszą jednostkę pływającą, pierwsze co dało o sobie znać to choroba morska. Jednak nie byłem w tym osamotniony - prawie każdy odchorował, jak nie pierwszego, to drugiego dnia. Atlantyk był bezlitosny. Po powrocie do naszej bazy, nadszedł czas na oporządzeni ryb. Przerobienie sprzętu i omówienie z doświadczonymi kolegami paru błędów. No i oczywiście wyciągnięcie z nich wniosków. Kolacja składała się oczywiście z ryb. Tym razem do naszego menu dołączyły dorsz i czarniak.
Apetyt, po paru godzinach w zimnej wodzie, zawsze dopisuje i można go określić jako "wilczy".
Smak świeżych ryb i owoców morza z czystych norweskich wód, przyrządzony zaraz po wyjęciu z wody, jest niezapomniany.
Podczas kolejnych polowań, oprócz ryb szukałem również przegrzebek. Niestety, początkowo moje starania spełzły na niczym. Mimo, że nie dokuczała mi już choroba morska, a moje nurki stawały się coraz lepsze, nie mogłem trafić dobrego miejsca. Znajdowałem maksymalnie po 3 dziennie i na tym koniec… Ponieważ polowaliśmy w godzinach porannych, mieliśmy wolne popołudnia, a te spędzaliśmy na wylegiwaniu się i wędkowaniu. W wodzie byliśmy codziennie. Łódź prowadziliśmy na zmianę. Jednego dnia kapitanem był Paweł, innego Mikołaj. Czyszczeniem ryby każdy zajmował się osobiście. Okazy, które chcieliśmy zabrać do Polski, mroziliśmy próżniowo.
Łowienie w morzu i we fiordach w Norwegii jest bezpłatne. Norwegia, to jeden z najlepszych krajów do uprawiania wędkarstwa w morzu. Tam też znajdują się wyjątkowo rybne miejsca we fiordach, gdzie nawet z brzegu można liczyć na duże ryby morskie, np. dorsze. Zawsze można zamienić kuszę na wędkę.
W Norwegii rybak Tonny Voldby Laursen złowił największego na świecie dorsza. Olbrzymia ryba ważyła aż 55,5 kilograma. Dorszowi ustrzelonemu przez kolegę Marka trochę tylko jeszcze brakuje do rekordu świata.
Niestety, a może i "stety", Norwegowie, w trosce o swoją ichtiofaunę, wprowadzili limity ilościowe w amatorskim połowie ryb. Zapewne było to podyktowane brakiem umiaru wśród wędkarzy i łowców. Mogliśmy zatem zabrać jedynie 10 kg fileta. Kary za wywiezienie ryb ponad limit to około 8000 koron (plus 200 koron za każdy kilogram), więc pilnowaliśmy tego dość skrupulatnie. Plus jest jednak taki, że dzięki takiej polityce - ryb wystarczy dla wszystkich i za rok nie będziemy musieli się o nic martwić. Podczas naszego pobytu każdy z nas połapał i pojadł ryb chyba na kolejny rok. Mimo tego, że Zdzisiek, Paweł, Mikołaj i ja mieliśmy swoje dobre dni i nie możemy narzekać na wyniki. Królem naszego łowieckiego wyjazdu został Krzysiek. Dni były dość podobne do siebie, deszcze i wiatr nie opuszczały naszego rejonu, gdy tymczasem prognozy z Polski donosiły o fali upałów w kraju. Cały wyjazd chodziliśmy zakutani w bluzy i kurtki.
Przegrzebek zwyczajny lub wielki (Pecten maximus) zwane także potocznie muszlami świętego Jakuba, jest gatunkiem małżów morskich. Żyje na piaszczystym, żwirowym lub mulistym dnie na różnych głębokościach – od wód bardzo płytkich po głębokie do 250 m. Szukamy ich z reguły na piaszczystym dnie w pobliżu skalnych półek na głębokości powyżej 15 metrów.
Najbardziej zapadł mi w pamięci przedostatni dzień. Było wietrznie, morze falowało, ale słoneczko przebijało się raz po raz. Wtedy właśnie było widać cały urok surowej i pięknej zarazem Norwegii. Wybraliśmy się na miejscówkę oddaloną od naszego miejsca zamieszkania o jakieś 3 mile. Pierwszą godzinę walczyłem z tak silnym prądem, że stwierdziłem, iż nie ma to sensu i w końcu pozwoliłem się ponieść w fiord. To była najlepsza decyzja wyjazdu. Już po 20 min trafiłem dwa czarniaki, każdy po około 4 kg, i przyzwoitego dorsza. Niesiony przez prądy morskie zauważyłem pojawiające się raz po raz łachy piasku. Pierwszy nur i oczom moim ukazał się diabeł morski - żabnica. No to ciach i już jest na "flotce". Ryby w Norwegii nakładaliśmy na float linę po to, aby nie trzymać ich przy sobie, no i aby swobodniej czuć się pod wodą. Po żabnicy przyszła kolej na pięknego dorsza, który wypłynął do mnie z toni. Po dorszu krótka przerwa na gorącą herbatkę na skałach i do wody. Prąd nie zelżał, więc dalej pozwalałem mu się ponieść. Kolejna łacha była na 20 m. Szybki nurek z nadzieją na halibuta, czy żabnicę i nagle… zobaczyłem PRZEGRZEBKI!!! Normalnie nie mogłem uwierzyć. W końcu trafienie!!! I to nie jedna, dwie tylko chyba z 9. Zacząłem zbierać. I tu przydał się duży czerwony pontonik od Tomka. Kusza na ponton, a przegrzebki do siateczki. I tak, nurek za nurkiem, zbierałem, przytrzymywałem się pływadełka, żeby odetchnąć i znowu wracałem pod wodę. Na początku ciężko mi było schodzić na głębokość 20 +, ale z kolejnym nurkiem było coraz lepiej i pomimo walki z prądem, który strasznie męczył nogi, nie odpuszczałem. Było warto, bo w ciągu 30 min zebrałem około 30 przepięknych przegrzebek. Kiedy podpłynęła łódź, żeby mnie zabrać, to pomimo przemarznięcia, uśmiech nie znikał mi z buzi.
Droga Atlantycka (Atlanterhavsvegen) to największa atrakcja na trasie nr 64 pomiędzy Kristiansund a Molde. Biegnie przez archipelag kilku małych wysp i szkierów w zatoce Hustadvika, odsłoniętej część Morza Norweskiego. Łączy wyspę Averøy z lądem, między miejscowościami Karvåg i Vevang. Zatokę Hustadvika przez wieki budziła postrach żeglarzy. Wymarzonym miejscem dla wędkarzy i łowców podwodnych, bowiem Hustadvika jest znana z wielkiej obfitości ryb.
Było naprawdę super. Powrót do Polski okazał się trudniejszy, niż mi się wydawało, i pomimo tęsknoty za domem i rodziną Norwegia nie przestała zaskakiwać. Zaaplikowała nam w dzień wyjazdu tak piękną pogodę, że wszyscy po raz pierwszy ubraliśmy krótkie rękawki. Wracaliśmy tą sama drogą, ale pomimo tego, co rusz ukazywały nam się takie piękne widoki. Za rok na pewno tam wrócę i mam nadzieję, że uda nam się to zrobić w tym samym składzie.
Autor: Marek Cieśla
Zdjęcia: Marek Cieśla i uczestników wyjazdu, Wikipedia.
i szybkie pakowanie się do auta. Jedziemy. Prom z Sassnitz mamy na 13:00, a po drodze musimy jeszcze zabrać jednego dżentelmena. W myślach jeszcze wyliczanka: płetwy, maska, fajka, kusze, nóż, balast, pianka, skarpety, rękawice, floatka, boja ...
Grupa zgranych i doświadczonych polskich łowców podwodnych nad Morzem Norweskim w miejscowości Sveggen.
Nasz plan zakładał dwa noclegi w namiotach, przy słynnej Trasie Atlantyckiej i tydzień w domku, w fiordzie, z wynajętą łodzią. Do promu droga minęła ekspresowo. Do tankowanie auta pod korek i już wjeżdżamy na "wielką łódkę". Sama przeprawa to tylko 4h płynięcia, podczas których wielu z nas uciął sobie drzemkę, a niektórzy podziwiali piękne klify Sassnitz. Z Trelleborga ruszamy w dalszą podróż. Monotonna jazda autem dłuży się niesamowicie, nawet pomimo wzorowego towarzystwa. Na piękne widoki Norwegi nie ma co liczyć ze względu na nieciekawą pogodę - deszcz, mgłę i chociaż zmierzamy w stronę słońce, to ostatecznie nie za dużo go widać.
Łowiectwo podwodne w wydaniu norweskim to sport ekstremalny. Ocean nie wybacza słabości i nieprzygotowania. Dla doświadczonych i sprawnych podwodnych łowców to wspaniałe miejsce na ziemi. Pozwala na rozkoszowanie się surowym, przepięknym królestwem Neptuna i daje możliwość obfitego czerpania z jego oceanicznej spiżarni.
Dojechaliśmy! Pierwszy postój z noclegiem i to nie byle gdzie, bo przy samej Atlanterhavsveien, gdzie kręcono sceny do nowego Bonda. To co mi się spodobało, to to, że w Norwegii wszędzie można biwakować! Rozkładamy namioty, dmuchamy materace i bojki. Pierwsze wejście do wody. Wchodziłem tyko ja i Krzysiek, reszta załogi zdecydowała nam dopingować i powędkować z mostu. To, co mnie od razu zaskoczyło, to prąd, który albo ciągnie cię w głąb fiordu, albo w Atlantyk. I trzeba się sporo namachać, aby utrzymać się nad miejscówką. Druga rzecz, to fale i ich amplituda, a do tego ich wysokość. W takich warunkach, bez dobrego "pływadełka" z wysoką anteną z flagą, nie ma co się wybierać w morze. Mój ponton Epsealon PATROL, pomimo swoich gabarytów, super wyporności i jaskrawego czerwonego koloru na odcinku 25m znikał mi z oczu nie raz, i to pomimo flagi zawieszonej powyżej 1 m ponad boję. Boja wbrew pozorom jest równie istotna, co kusza, czy inne łowieckie akcesoria, o czym na tej wyprawie przekonałem się nie raz. Na swojej "jednostce łowcy" miałem schowany termos z gorącą herbatą, zapasową kuszę i pilnik do metalu. Nie połapałem za dużo, ale i Krzyś nie połapał za wiele. Za to nasi kompani z mostu złowili na wędkę mnóstwo seii. Drugiego dnia nie wszedłem do wody. Pokonała mnie pogoda. Za to Krzysiek nie wymiękł i dzielnie ruszył na łowy. Złapał czarniaka, którego wraz ze złowionymi sejami z poprzedniego dnia usmażyliśmy sobie na obiad. Nie było by w tym nić dziwnego, gdyby nie to, że aura wygoniła nas pod most. I tak, o to pierwszą norweską rybkę, jadłem pod filarami Trasy Atlantyckiej.
Norwegia – to kraj oszczędny w ciepły klimat i rozwlekłe prawo. Przepisy dotyczących łowiectwa podwodnego są proste i jasne.
Pierwsza noc pod namiotem była wesoła. Padał deszcz, wiał bardzo silny wiatr, namiot przeciekał tylko trochę, z materaca zeszło powietrze, no i spadł… śnieg. Czyli wszystkie kataklizmy kempingowe naraz. Było tak wietrznie i zimno, że wodę na herbatę gotowaliśmy w aucie. Druga „noc” była już przyjemniejsza, chociażby ze względu na to, że udało nam się częściowo zakleić dziurę w materacu. Co do nocy, to pierwszy raz spotkałem się ze zjawiskiem "białych nocy". W tym okresie słońce w Norwegii prawie nie zachodzi. Kolejna noc okazała się łaskawa i wstaliśmy w miarę wypoczęci. Korzystając ze sprzyjających okoliczności przyrody, od razu zaczęliśmy zwijać obozowisko. Gorąca herbata i w drogę do naszego ciepłego i przytulnego mieszkanka, które miało nas gościć przez następne 7 dni. Nasz domek bardzo mnie urzekł i to nie dlatego, że w końcu mieliśmy dostęp do gorącego prysznica, ale z racji jego malowniczego położenia nad samym fiordem. Był to drewniany domek posadowiony na palach. Z tarasu łapaliśmy ryby, mieliśmy własny pływający pomost z łodzią i stanowiskiem do czyszczenia ryb oraz pomieszczenie gospodarcze do trzymania sprzętu.
W norweskim morzu nie potrzeba uzyskiwać żadnych zezwoleń na połów ryb kuszą. W przypadku polowania z kuszą nie należy tylko strzelać do ryb takich jak: łosoś, pstrąg potokowy i węgorz oraz trzeba respektować wymiary ochronne. Zabroniony jest bezwzględnie połów homarów pod wodą.
Z okien widok na Atlantyk. Po prostu bajka!!! Drugiego dnia ruszyliśmy na łowy. Czasy wejścia do wody były ściśle podyktowane pływami. To było jedne z trudniejszych polowań, jakich doświadczyłem w Norwegii. Po 1,5 godziny miałem dość wszystkiego. Dwumetrowe fale wciąż ciskały mną jak łupinką i pomimo postrzelanych ryb, masy widzeń, jedno na czym mi wtedy zależało, to dostać się na łódź za wszelką cenę i postawić nogę na stałym lądzie. Kiedy udało mi się wejść na naszą jednostkę pływającą, pierwsze co dało o sobie znać to choroba morska. Jednak nie byłem w tym osamotniony - prawie każdy odchorował, jak nie pierwszego, to drugiego dnia. Atlantyk był bezlitosny. Po powrocie do naszej bazy, nadszedł czas na oporządzeni ryb. Przerobienie sprzętu i omówienie z doświadczonymi kolegami paru błędów. No i oczywiście wyciągnięcie z nich wniosków. Kolacja składała się oczywiście z ryb. Tym razem do naszego menu dołączyły dorsz i czarniak.
Apetyt, po paru godzinach w zimnej wodzie, zawsze dopisuje i można go określić jako "wilczy".
Smak świeżych ryb i owoców morza z czystych norweskich wód, przyrządzony zaraz po wyjęciu z wody, jest niezapomniany.
Podczas kolejnych polowań, oprócz ryb szukałem również przegrzebek. Niestety, początkowo moje starania spełzły na niczym. Mimo, że nie dokuczała mi już choroba morska, a moje nurki stawały się coraz lepsze, nie mogłem trafić dobrego miejsca. Znajdowałem maksymalnie po 3 dziennie i na tym koniec… Ponieważ polowaliśmy w godzinach porannych, mieliśmy wolne popołudnia, a te spędzaliśmy na wylegiwaniu się i wędkowaniu. W wodzie byliśmy codziennie. Łódź prowadziliśmy na zmianę. Jednego dnia kapitanem był Paweł, innego Mikołaj. Czyszczeniem ryby każdy zajmował się osobiście. Okazy, które chcieliśmy zabrać do Polski, mroziliśmy próżniowo.
Łowienie w morzu i we fiordach w Norwegii jest bezpłatne. Norwegia, to jeden z najlepszych krajów do uprawiania wędkarstwa w morzu. Tam też znajdują się wyjątkowo rybne miejsca we fiordach, gdzie nawet z brzegu można liczyć na duże ryby morskie, np. dorsze. Zawsze można zamienić kuszę na wędkę.
W Norwegii rybak Tonny Voldby Laursen złowił największego na świecie dorsza. Olbrzymia ryba ważyła aż 55,5 kilograma. Dorszowi ustrzelonemu przez kolegę Marka trochę tylko jeszcze brakuje do rekordu świata.
Niestety, a może i "stety", Norwegowie, w trosce o swoją ichtiofaunę, wprowadzili limity ilościowe w amatorskim połowie ryb. Zapewne było to podyktowane brakiem umiaru wśród wędkarzy i łowców. Mogliśmy zatem zabrać jedynie 10 kg fileta. Kary za wywiezienie ryb ponad limit to około 8000 koron (plus 200 koron za każdy kilogram), więc pilnowaliśmy tego dość skrupulatnie. Plus jest jednak taki, że dzięki takiej polityce - ryb wystarczy dla wszystkich i za rok nie będziemy musieli się o nic martwić. Podczas naszego pobytu każdy z nas połapał i pojadł ryb chyba na kolejny rok. Mimo tego, że Zdzisiek, Paweł, Mikołaj i ja mieliśmy swoje dobre dni i nie możemy narzekać na wyniki. Królem naszego łowieckiego wyjazdu został Krzysiek. Dni były dość podobne do siebie, deszcze i wiatr nie opuszczały naszego rejonu, gdy tymczasem prognozy z Polski donosiły o fali upałów w kraju. Cały wyjazd chodziliśmy zakutani w bluzy i kurtki.
Przegrzebek zwyczajny lub wielki (Pecten maximus) zwane także potocznie muszlami świętego Jakuba, jest gatunkiem małżów morskich. Żyje na piaszczystym, żwirowym lub mulistym dnie na różnych głębokościach – od wód bardzo płytkich po głębokie do 250 m. Szukamy ich z reguły na piaszczystym dnie w pobliżu skalnych półek na głębokości powyżej 15 metrów.
Najbardziej zapadł mi w pamięci przedostatni dzień. Było wietrznie, morze falowało, ale słoneczko przebijało się raz po raz. Wtedy właśnie było widać cały urok surowej i pięknej zarazem Norwegii. Wybraliśmy się na miejscówkę oddaloną od naszego miejsca zamieszkania o jakieś 3 mile. Pierwszą godzinę walczyłem z tak silnym prądem, że stwierdziłem, iż nie ma to sensu i w końcu pozwoliłem się ponieść w fiord. To była najlepsza decyzja wyjazdu. Już po 20 min trafiłem dwa czarniaki, każdy po około 4 kg, i przyzwoitego dorsza. Niesiony przez prądy morskie zauważyłem pojawiające się raz po raz łachy piasku. Pierwszy nur i oczom moim ukazał się diabeł morski - żabnica. No to ciach i już jest na "flotce". Ryby w Norwegii nakładaliśmy na float linę po to, aby nie trzymać ich przy sobie, no i aby swobodniej czuć się pod wodą. Po żabnicy przyszła kolej na pięknego dorsza, który wypłynął do mnie z toni. Po dorszu krótka przerwa na gorącą herbatkę na skałach i do wody. Prąd nie zelżał, więc dalej pozwalałem mu się ponieść. Kolejna łacha była na 20 m. Szybki nurek z nadzieją na halibuta, czy żabnicę i nagle… zobaczyłem PRZEGRZEBKI!!! Normalnie nie mogłem uwierzyć. W końcu trafienie!!! I to nie jedna, dwie tylko chyba z 9. Zacząłem zbierać. I tu przydał się duży czerwony pontonik od Tomka. Kusza na ponton, a przegrzebki do siateczki. I tak, nurek za nurkiem, zbierałem, przytrzymywałem się pływadełka, żeby odetchnąć i znowu wracałem pod wodę. Na początku ciężko mi było schodzić na głębokość 20 +, ale z kolejnym nurkiem było coraz lepiej i pomimo walki z prądem, który strasznie męczył nogi, nie odpuszczałem. Było warto, bo w ciągu 30 min zebrałem około 30 przepięknych przegrzebek. Kiedy podpłynęła łódź, żeby mnie zabrać, to pomimo przemarznięcia, uśmiech nie znikał mi z buzi.
Droga Atlantycka (Atlanterhavsvegen) to największa atrakcja na trasie nr 64 pomiędzy Kristiansund a Molde. Biegnie przez archipelag kilku małych wysp i szkierów w zatoce Hustadvika, odsłoniętej część Morza Norweskiego. Łączy wyspę Averøy z lądem, między miejscowościami Karvåg i Vevang. Zatokę Hustadvika przez wieki budziła postrach żeglarzy. Wymarzonym miejscem dla wędkarzy i łowców podwodnych, bowiem Hustadvika jest znana z wielkiej obfitości ryb.
Było naprawdę super. Powrót do Polski okazał się trudniejszy, niż mi się wydawało, i pomimo tęsknoty za domem i rodziną Norwegia nie przestała zaskakiwać. Zaaplikowała nam w dzień wyjazdu tak piękną pogodę, że wszyscy po raz pierwszy ubraliśmy krótkie rękawki. Wracaliśmy tą sama drogą, ale pomimo tego, co rusz ukazywały nam się takie piękne widoki. Za rok na pewno tam wrócę i mam nadzieję, że uda nam się to zrobić w tym samym składzie.
Autor: Marek Cieśla
Zdjęcia: Marek Cieśla i uczestników wyjazdu, Wikipedia.